Bywały w życiu wspólnoty różne chwile – wahały się w sinusoidzie przemian. Regularny niejako rytm wytyczał cykl narodzin i śmierci. Spotkania krążyły od drzwi do drzwi, tu wesele, a tam stypa. Wszystkim żyło się spokojnie i dość przewidywalnie, by warto było jeszcze oszczędzać na cokolwiek i na kiedykolwiek.

Kiedy jednak nastąpiła we wsi pierwsza poważna zbrodnia, zabójstwo, i to nie jakiegoś świniaka a samego sołtysa, porządek cały i podwaliny idylli runęły na łeb na szyję, grzebiąc spokój wraz z ciałem zamordowanego.

To był pogrzeb inny niż poprzednie, które miały miejsce w Radziejowicach. Powiew wczesnej jesieni przeczesywał liście, które rozpoczynały już żółcią swoją wyprawę przez paletę barw, by wreszcie paść u stóp drzewa malując mozaikę widoczną jedynie dla ptaków. Zgromadzona wspólnota wyróżniała się czernią na tle zielonego jeszcze wzgórza, na którym znajdował się stary cmentarz. Pleban skrapiał wodą święconą ziemię, w której lada moment pogrążyć się miała trumna. Płaczące kobiety, żona i matka, a skrycie i kochanka denata, lamentowały tworząc smutną melodię, którą wiatr roznosił na otaczające wzgórek pola. Osuszone łzy opadały na nie zraszając ziemię; tak się działo od dawien dawna. Śmierć rodzi życie, jak po zimie nastaje wiosna.

Po zakończonej ceremonii wszyscy oddalili się cicho, zaś przy mogile została jedynie najbliższa rodzina; tej natomiast nie było wiele. Zapadał już zmrok. Światła świec rozpalały się w oknach domów, a zgiełk dobiegał jedynie z odległej karczmy, w której to spędzali wieczór miejscowi mężczyźni. Położona była na samym końcu wsi, co stanowiło wspaniałą lokalizację. Kiedy bowiem pierwsi schodzili z pola i maszerowali do domu, ściągani oni byli następnie na główny trakt przez resztę, która mieszkała bliżej pola, a kiedy już pijatyka ustawała odprowadzano się nawzajem.

Historia zaś pozostawała niedopowiedziana…

Nikt we wsi nie wiedział, że człowiek ten był następstwem niebywałych zdarzeń. No dobra, może ich niecodzienność wynika wyłącznie z faktu ich powtarzalności, banalności wręcz. Tak czy inaczej był on ostatnim nośnikiem pewnej historii, którą się ze mną podzielił, a którą teraz spróbuję tu przytoczyć.

Sołtys tutejszy urodził się w zupełnie innym miejscu; zupełnie też inna była jego droga, kiedy pierwsze stawiał swoje na tej ziemi kroki.

Była niegdyś nieopodal wioska, w której zgromadzili się zbuntowani przeciwko magistratom i ich urzędniczej dyktaturze, co doprowadziło ich na małą wysepkę pośrodku jeziora. Tam też poczynili starania i pobudowali wkrótce miasteczko. Początkowo z samych desek i kawałków materiału, stopniowo zyskiwało na wizerunku. Był to jeden z pierwszych squatów na tych ziemiach. Ludzie żyli tam w komunie, w której każdy z nich mógł spełniać swoją rolę, którą sam sobie wybrał. Nikt niczego nikomu nie narzucał. Życie płynęło powoli, wynikało z rąk tych, którzy je pędzili.

Pojawiła się też w tym miejscu pewna dziewczyna. Na imię miała Irma. Pochodziła z dobrego domu, toteż odróżniała się od mieszkańców, którzy odziani byli raczej w łachmany niż wykwintne ciuszki. Pomimo jednak niezmiennego ubrania Irmy, a ubierała się w czarną suknię z białym koronkowym i koniecznie krochmalonym kołnierzykiem, społeczność przyjęła ją. Początkowo nieufnie, jednak z czasem zyskiwała do niej sympatię.

Był też i chłopak. A właściwie wielu chłopaków, którzy podkochiwali się w Irmie, jednak ten jeden posunął się dalej niźli każdy z nich. Bo uczucie tego jednego było tak silne, że zaczęło go zmieniać.

Warto nadmienić w tym momencie, że Irma miała za sobą trudne dzieciństwo, które odbiło na niej bolesne piętno. Objawiało się ono apatią, wiecznie niewzruszoną mimiką twarzy, melancholią i smutkiem, których nie było w stanie rozjaśnić żadne najweselsze choćby wydarzenie z jej życia.

Romans wybuchł między młodymi na wiosnę, wraz z bujną zielenią, która tchnęła powiew świeżości, a wraz z nią cieplej zrobiło się wszędzie wokoło. Irma rozkoszowała się towarzystwem buntownika, chadzali na długie spacery, kąpali w jeziorze, leżeli wśród zboża. Cień jej rodziny wciąż padał jednak na nią, choćby znajdowała się w najjaśniejszym blasku słońca swojego szczęścia.

Nieświadoma była całkowicie tego, co działo się w wiosce. Nie wszyscy bowiem jej mieszkańcy byli pokojowo nastawieni na rozwiązywanie problemów poprzez ich negację i poddanie się naturalnemu biegowi czasu. O nie. Byli tu i tacy, którzy gwałtem pragnęli zmienić ład i szykowali coraz to nowsze i doskonalsze plany, za pomocą których wprowadzić pragnęli w życie swe idee.

Był wśród nich i kochanek Irmy, zaś jego pacyfistyczna otoczka była jedynie iluzją, jaką roztaczał w celu omamienia współtowarzyszy. Prawdziwie jednak znajdowały się w nim dwie osoby. Jedna, wywrotowca, który nie zawahałby się w żadnej sytuacji, by osiągnąć swój cel. Druga, no właśnie… druga kochała i pożądała Irmy, negując jednocześnie pierwszej istocie. Z każdym zaś dniem spędzonym w bliskości dziewczyny zatracał swoje przekonanie i pewność absolutnej gotowości.

Kiedy ukrywane przed niewtajemniczonymi plany nabrały odpowiedniego kształtu, nastąpił czas działania. Grupa tych, którzy od miesięcy spiskowali skrycie, miała intrygę swą zrealizować, sprawdzić na polu walki. Zamiar był prosty. Zabić. Ale nie byle kogo, a kogoś wpływowego, kogoś, kto posiadał rzeczywisty wpływ na wydarzenia. Kogoś, kto zaciekle walczył z wioską buntowników.

Ustalono godzinę wyjazdu, który to odbyć się miał pod pozorem zwykłej wyprawy zaopatrzeniowej, jakie zdarzały się co jakiś czas, by zapewnić podstawowe warunki egzystencji. Pożegnał się więc chłopak z Irmą, szepcząc cichutko do ucha: nie martw się o mnie, niedługo wrócę.

Postanowiła więc Irma, że i ona również wyjedzie na czas jakiś z wioski. Pragnęła bowiem silnie odwiedzić swoją matkę, która martwiła się o nią i dbała, a która nie odważyła się porzucić dotychczasowego życia. Kiedy więc tylko wyjechała brygada bojowników pod płaszczykiem hipisów, ruszyła też i ona w kierunku miasta.

Jakże dziwnie było zanurzyć się ponownie w świecie zgiełku, wiecznego ruchu i nieustannego biegu ludzi. Czuła się tu jeszcze bardziej obco niż kiedykolwiek wcześniej, zupełnie jakby niewidzialna ręka postawiła ją tutaj, pośrodku planszy pełnej pionków, z których każdy miał „niesamowicie ważną rolę do odegrania”. Ona jedna takiej roli nie miała…

Idąc nieśpiesznie ulicami miasta wdychała smog, który dusił jej odwykłe od niego płuca, wciągała to zabrudzone powietrze, chłonęła atmosferę. Zatopiona w myślach dotarła do swojego celu. To tutaj pracowała jej matka, to tutaj mogła spotkać się z nią, nie narażając jednocześnie na kontakt z ojcem. Przekroczyła próg przestronnej i posępnej bramy starego budynku z czerwonej cegły i zagłębiła w ciemny korytarz; niemal u samego jego kresu, po prawej stronie znajdowało się biuro jej matki. Głuchy stukot jej drewnianych bucików rozbrzmiewał pośród surowych ścian. Nacisnęła złoconą klamkę, pchnęła drzwi.

Kobieta siedząca za biurkiem podniosła głowę, a kiedy ujrzała kto jest gościem w jej pokoju zaszkliły się jej oczy. Wezbrała w niej fala tłumionego długo wzruszenia i pokierowała jej krokami naprzeciw córki. Tęskniła za nią i martwiła się, gdzie też się podziewa. Nie wiedziała też ile ma z nią czasu, chciała spędzić najpełniej każdą z możliwych chwil.

W tym to momencie, pierwszy raz od bardzo dawna na twarzy Irmy wymalował się uśmiech, dziewczęcy i świeży, jaki może powstać tylko na widok matki. Poddała się jej i rzuciła w objęcia. Wtulona chlipała cicho, a jej łkanie oczyszczało jej zlęknioną duszę.

Trwały tak w uścisku, jednak jak każda chwila szczególna i ta musiała przeminąć. Tę zaś przerwało kołatanie do drzwi. Kobiety zwolniły więc uścisk, Irma opadła w fotelu, zaś jej matka zaprosiła petenta.

Kiedy ten stanął w drzwiach, źrenice Irmy rozszerzyły się ze zdumienia. Oto stał tam jej kochanek. Ale nie przyszedł on bynajmniej w kwestiach służbowych. Nie. Jego misją było zabicie matki Irmy, a właściwie ministra, który teraz niefortunnym tylko zbiegiem okoliczności zbiegł się z osobą jej matki.

Ręka, w której dzierżył pistolet zaczęła drżeć. Pojął bowiem prędko jakie relacje łączą Irmę i jego cel. W jednej chwili przypomniał sobie nieliczne fragmenty biograficzne, które spijał chciwie z ust kochanki, a którymi karmiła go ona niechętnie, przez co tym większą przedstawiały one dla niego wartość.

W tej samej chwili postanowił nie wypełnić zadania. Zawieść swoich współtowarzyszy konspiratorów. Wpatrzył się w oczy Irmy. Wiedział, że niezależnie od tego jak postąpi jest to ostatnia taka chwila. Tak czy inaczej nie dane będzie im spojrzeć na siebie w taki sposób choćby jeszcze tylko raz.

Do wyboru pozostawały dwie opcje. Mógł przezwyciężyć tego siebie, który pragnął Irmy i na jej oczach strzelić do matki. Wtedy jednak straciłby ją bezpowrotnie. Druga opcja nie była pomyślna. Wiedział doskonale jak postąpią z nim pozostali spiskowcy, gdy dojdzie do nich, że nie wypełnił swojej misji. Nie było więc ratunku z tej sytuacji. Żadnego wyjścia awaryjnego…

Głucha cisza zawisła w gabinecie. Niedoszły jeszcze zamachowiec stał wyprostowany mierząc z pistoletu do swojego celu. Pani minister trwała w bezruchu wpatrzona w zimną stal lufy, która odwzajemniała jej intensywne spojrzenie. Pozostałym elementem tej układanki była Irma, która zastygła w niemym krzyku przerażenia w kącie pokoju. Czas również zastygł. Wskazówki zwolniły swoje tempo zupełnie tak, jakby nie znajdowały się w mieście i nie miały „niesamowicie ważnej roli do odegrania”. Powietrze zawisło ciężko poruszane jedynie gwałtownymi ruchami płuc trójki ludzi, których los splótł w tak okrutnych okolicznościach.

Napastnik (a może jednak kochanek?) zawahał się. Opuścił rękę. Obrócił swoją twarz w kierunku skulonej w fotelu Irmy i spojrzał w głąb jej oczu. Po raz ostatni.

Szybkim ruchem podniósł z powrotem broń, wymierzył i nacisnął spust. Wystrzał przerwał absolutną ciszę, tak jak wcześniej uczyniło to pukanie do drzwi gabinetu. Martwe już ciało osunęło się bezwładnie na ziemię. Dwa spojrzenia spotkały się ponad trupem.            

Z przestrzelonej skroni ściekała krew, wsiąkając w nienasycony jej smakiem dywan. Irma rzuciła się w kierunku ciała, wczepiła w nie palcami, targana rozpaczą poruszała się spazmatycznie umazana krwią.

Wybrał życie. Życie dla Irmy i jej matki. On nie miał już tego życia, to było jedyne, co mógł dla niej zrobić. Pozbawione życia oczy wpatrywały się wciąż w najjaśniejszy punkt życia buntownika, w twarz ukochanej kobiety. Były zupełnie nieświadome tego, że nosiła ona owoc ich spotkań, syna, który dopiero miał się narodzić. Prawdziwym motywem wyprawy Irmy była ciąża, z której radością chciała podzielić się z najbliższą jej osobą, przelać jej choć część w jej serce. Los, w swoim nieskończonym szyderstwie i okrucieństwie, postanowił inaczej.

Światła w gospodzie dogasały już, a jej goście ruszali się ociężale ku domowym pieleszom, gdzie mieli zaczerpnąć nieco snu. Jutro miał nastać kolejny dzień, kolejny dzień zmagań z przeciwnościami losu. Świadomość jednak możliwości, jakie ów los posiada, leżała pogrzebana na wzgórzu i ogrzewała się w blasku świec, z których wosk skapywał na mogiłę, pieczętując na wieki ukrytą w niej tajemnicę.