Chryja. Jeśli nie totalna katastrofa – to przynajmniej potworna chryja. Że też nie przewidziałem rozwoju wypadków… no ale – od początku.
Zaczęło się wszystko w poprzedni wtorek, od telefonu. Zadzwonił mój kumpel, że chce wyjechać za miasto i zabawić się jakoś zanim wyjedzie za granicę. Biorąc pod uwagę długą historię naszej znajomości, powinienem spodziewać się co dokładnie miał na myśli mówiąc o „zabawie”.
Dwie skrzynki alkoholu to dla Roberta ledwie wstęp do zabawy. A jechać mieliśmy tylko w trójkę. Niemniej jednak wszystko przebiegało nadzwyczaj spokojnie i „grzecznie”.
Problemy zaczęły się, kiedy ktoś wpadł ni stąd, ni zowąd na wspaniały pomysł wybrania się na jezioro.
WSPANIAŁY…
Szczególnie, że dysponowaliśmy wyłącznie dmuchanym pontonem. No ale – my nie popłyniemy? Zorganizowaliśmy prowiant, tj. wódkę i coś do przegryzienia. I ruszyliśmy. W połowie drogi uprzytomniliśmy sobie, że w sumie, to przydałaby się latarka albo ja – kie – kol – wiek źródło światła. No ale było już za późno… komu chciałoby się wracać tak kolosalną odległość do domku. To w końcu – licząc pobieżnie metodą „na oko” – z pięćset metrów, jak nic. A to przecież prawie pół kilometra!
Przeciągnęliśmy ponton przez pomost. Robert stwierdził z godną pozazdroszczenia pewnością siebie, że łatwiej będzie w ten sposób do niego zejść. No cóż, okazuje się, że nie dla wszystkich, bo Krzysiek nie trafił nogą i wylądował w wodzie. Wyciągnęliśmy go i wciągnęliśmy na naszą krypę, która właśnie stawała się transatlantykiem. Daliśmy też Krzyśkowi niepowtarzalną okazję na rozgrzanie się po nieplanowanej kąpieli. Jego zadaniem było wiosłowanie w bliżej nieokreślonym kierunku.
Wiosłował tak zawzięcie, że prędko przesunęliśmy się wprost w bezbrzeżną ciemność, którą rozświetlało jedynie rozgwieżdżone niebo (zapomniałem wspomnieć, że kiedy schodziliśmy na wodę zaczynało się już ściemniać). Zaciekle też walczyliśmy o najlepsze miejsca w pontonie, bo ten prędko zaczął przeciekać i moczyć nasze ubrania, co nie należało do zbyt przyjemnych w tej chwili doświadczeń. Flaszka nie zdążyła pęknąć, a już nie wiedzieliśmy skąd przypłynęliśmy. Dokąd płyniemy nie wiedzieliśmy od samego początku.
Kontynuowaliśmy więc picie, bo nie było sensu błądzić po nocy. Przynajmniej wtedy było to rozsądne i naturalne rozwiązanie. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że nie jesteśmy zakotwiczeni, więc dryfujemy sobie zupełnie niezależnie od naszej woli. Humory dopisywały
i… w sumie więcej nie pamiętam. Zasnąłem nawet nie wiem kiedy, a obudziłem się dopiero następnego dnia, kiedy słońce zapiekło solidnie i uwydatniło potężnego kaca.
Krzyśka nie było w pontonie.
Nie to, że od razu się spostrzegłem. Nie, nie – nic z tych rzeczy. Najpierw ledwo otworzyłem oczy i zapragnąłem wody. Jak na złość nie miałem wody w najbliższym otoczeniu. Szybko okazało się to nieprawdą, bo chwilę później uświadomiłem sobie, że oto dryfuję pośrodku jeziora. Wody z niego pić jednak nie miałem zamiaru. Z braku innych możliwości postanowiłem się przemęczyć. Rozpocząłem jednak desperackie poszukiwania wewnątrz gumowego królestwa i tak właśnie natrafiłem na brak Krzyśka.
Postanowiłem obudzić Roberta, ale okazało się to równie prostym zadaniem, co spacer po wodzie. W końcu jednak zebrałem się w sobie i wychyliłem nieco za ponton, nabrałem wody w ręce, a następnie ochlapałem jego głupi pysk (przepraszam, ciągle nie przeszła mi skrajna irytacja jaką, delikatnie rzecz ujmując, obdarzył mnie ów wypad).
Spojrzał na mnie zezując i rozpoczął od litanii, co ze mną nie tak, że go tak budzę, a następnie podskoczył niemal wypadając za burtę, kiedy zorientował się gdzie to przyszło mu spędzić noc. Brak Krzyśka pozostał chwilowo niezauważony, więc prędko go o nim poinformowałem.
Nie rozpętało się piekło, ani panika.
Nie mieliśmy pojęcia od czego zacząć. Robert, z właściwym sobie spokojem chwycił jedną
z butelek i haustem dokończył jej zawartość. Później zarządził, że priorytetem jest odnalezienie siebie, a zajęcie się sprawą zniknięcia Krzyśka to druga sprawa.
Jak się okazało nie było to proste. Jezioro okazało się znaczenie bardziej rozległe niż wydawało się to na pierwszy rzut oka po przyjeździe do ośrodka.
Ale tu nadciągnęły z odsieczą znakomite umiejętności nawigatorskie Roberta. Oświadczył, że nie po to był w harcerstwie, żeby nie umieć odnaleźć drogi. Pomijając fakt absolutnego braku drzew porośniętych mchem w zasięgu naszego wzroku, którym to wyznacznikiem zapragnął kierować się mój szacowny kolega, prędko okazało się, że jest to jedyna technika jaką w ogóle pamiętał. Sądząc po położeniu słońca było już południe, ale i to niewiele nam mówiło.
Podjęliśmy więc jedyną słuszną w tej sytuacji decyzję i wybraliśmy kierunek na chybił trafił. Jak się później okazało, intuicja nie myliła nas za bardzo. Po niezbyt długim czasie zacząłem rozpoznawać linię brzegową. A zatem jeden problem z głowy. Teraz należało zająć się sprawą Krzyśka.
Ulgę niejaką sprawiał mi fakt, że nie zauważyliśmy po drodze jego ciała, chociaż nie byłem pewien, czy ciało topielca unosi się na wodzie.
„Myśl pozytywnie, myśl pozytywnie. Na pewno się znajdzie” – powtarzałem w myślach, chociaż szczerze wątpiłem w te słowa i spodziewałem się najgorszego. Atmosfera zdawała się docierać już nawet do Roberta, a więc nie było kolorowo.
Nie natrafiliśmy na dosłownie żaden trop po zaginionym. Ruszyliśmy w stronę domku; ponton zostawiliśmy na brzegu. Jednakże w naszej kwaterze również nie było śladu Krzyśka; bądźmy poważni, nie spodziewaliśmy się tego zbytnio. To była taka nasza „ostatnia deska ratunku”, choć w tych okolicznościach może raczej „ostatnie koło ratunkowe”. A nie zaszkodziłby telefon do przyjaciela…
Trzeba było koniecznie coś postanowić, ustalić wspólną wersję, czy cokolwiek, nie wiem co tam się robi w takich sytuacjach. Robert rozpoczął burzę mózgów.
– Jego rodzice nie mogą się dowiedzieć.
Nie no, teraz to już naprawdę wspiął się na wyżyny swojego intelektu! Niby jak on to sobie wyobrażał… że na zmianę będziemy udawać Krzyśka przed jego rodziną? Utwierdziło mnie to tylko w przekonaniu, że pozostanę z tym burdelem całkiem sam i to wyłącznie na mnie spadnie odpowiedzialność za zajście. W sumie czego ja się w ogóle spodziewałem, mając obok siebie Roberta.
Nie wytrzymałem już napięcia, które narastało od samej pobudki, w dodatku męczył mnie kac. Postanowiłem zaradzić chociaż bólowi głowy. Skierowałem więc swoje kroki do stołówki. Zamroczony nalałem sobie kawy i usiadłem przy jakimś stole. I… zasnąłem. Zaiste, świetna reakcja organizmu na skrajny stres.
Obudziło mnie szarpanie za ramiona. Spodziewałem się, że to obsługa usiłuje pozbyć się mnie z sali. Nie miałem nawet o to żalu. Umówmy się – wyglądałem z pewnością nieciekawie, a do tego cuchnąłem mieszanką alkoholu i zapachów po noclegu na pontonie.
Nie była to jednak obsługa a Krzysiek. Wybałuszyłem oczy, myślałem, że zejdę. Jak on się tu znalazł?! Z początku pomyślałem, że wywinął jakiś głupi dowcip, ale zanim zdążyłem go za to zdzielić wyjaśnił co się stało.
Otóż kiedy już zasnąłem, a i Robert nie ogarniał już zbytnio rzeczywistości, Krzysiek stwierdził, że „musi się odlać”. Próby utrzymania równowagi na gumowej łodzi nie przynosiły jednak zamierzonego skutku, a mając świeżo w pamięci ostatni upadek do wody (co nie było trudne z racji przemoczonego ubrania, w którym wciąż drżał z zimna), postanowił nie ryzykować. W nagłym przebłysku intelektu, albo raczej uśmiechu losu w potrzebie, postanowił skierować się w stronę brzegu, gdzie też mógłby załatwić swoją potrzebę jak to na biwaku, czyli w krzakach.
Tak też się stało. Nie wziął jednak pod uwagę tego, czego nie przewidzieliśmy również i ja, i Robert. Ponton pozostawiony samopas nie jest zakotwiczony i jest podatny na ruch wody. Jakież zaskoczenie wywołał ten fakt w Krzyśku, gdy wracając do pontonu nie dość, że nie zastał go na miejscu, to nie mógł go nawet wypatrzyć w ciemności. No ale – po co wracać po latarkę…
Spanikowany postanowił podjąć marsz w stronę świateł, które brał (i słusznie) za ośrodek. Do obejścia miał spory kawał wokół jeziora, toteż dotarł na miejsce dopiero po kilkunastu minutach mojej stołówkowej drzemki.
Warto wspomnieć, że brak jest ścieżki okalającej jezioro. Krzysiek musiał więc przebyć niejako survivalową trasę przez las. Nic więc dziwnego, że jego ubranie było poszarpane w strzępy i brudne, a on sam wydawał się być ciągle w szoku. Najważniejsze jednak, że nie był martwy, z czego zdawał się cieszyć co najmniej tak bardzo jak ja.
Zamówiliśmy wspólnie śniadanie, po którym – w o wiele lepszych niż wcześniej nastrojach – wróciliśmy do domku. Tam zastaliśmy Roberta, który nie zmarnował czasu. Postanowił schlać się ponownie, jak to później ujął: „ze stresu”.
I to przepełniło czarę goryczy.
Nigdy więcej nie pojadę nigdzie z Robertem. Niech już spieprza za granicę.