„Demagogia, jako najlepsza metoda demokratycznego zarządzania, spauperyzowała się już niemal doszczętnie, a jednak słowo to tkwi wciąż niepodzielnie na salonach. Przepychają się nim to jedni, to drudzy, sami z gębami pełnymi demagogii. Demagogii wypaczonej, nie tej przywódczej, na którą może sobie pozwolić wyłącznie silna jednostka, autorytet. Oni preferują tę drugą, właściwą robakom toczącym zdrowe ciało Narodu.”
W taki sposób rozpoczynał się wpis Atanazego do kolejnego felietonu, który miał wątpliwą przyjemność kreować właśnie dla pieniędzy. Zawodowo pisywał polityczne brednie na zamówienie to jednej, to drugiej strony. Nieoficjalnie więc stał po obu stronach konfliktu, zupełnie jakby był on w niego w jakikolwiek sposób zamieszany. Lubił myśleć, że jest inaczej, że to tylko praca, a ów spór wcale go nie dotyka. Wierzył w to jednak coraz rzadziej, a wręcz coraz częściej poddawał w wątpliwość, co znalazło swoje odbicie w zapalczywych, momentami wręcz agresywnych, tekstach. Dwulicowa sytuacja przepalała go wewnętrznie, o wiele silniej niż sam przypuszczał.
Wysiadywanie wieczorami w bujanym fotelu i wygrzewanie kości w bijącym z kominka ciepełku nie przynosiło już ukojenia.
„Czas coś z tym zrobić, definitywnie. Zakończyć tę maskaradę, obnażyć obie ze stron tak, by rzuciły się sobie wreszcie do gardeł, a jemu dali spokój.”
Z większą jeszcze nienawiścią skrobał swoje podłe teksty, a ociekały one jadem najbarziej toksycznym. Podsycał ten ogień tygodniami, zacierając ręce, że oto dwaj wrogowie staną nareszcie otwarcie do walki i zwycięży ten jeden, silniejszy.
Nie tak miały się jednak potoczyć wypadki. Pewnego zimowego popołudnia rozległo się w domu starca kołatanie do drzwi. Atanazy odszedł więc od maszyny do pisania i poczłapał w ich kierunku, a gdy otworzył, oniemiał.
Oto stało na jego ganku dwoje ludzi, wrogich sobie przecież i rozmawiało wesoło poklepując się po plecach, jak starzy przyjaciele. Byli to jego zleceniodawcy, każdy z przeciwnych stron. Pojawienie się ich w jego domu, szczególnie razem, nie nastąpiło nigdy wcześniej. Ba! Nie spodziewałby się tego felietonista w najśmielszych swoich wizjach! Sytuacja, jakkolwiek niecodzienna, potrzebowała kontynuacji. Najprostszym rozwiązaniem było zaproszenie gości na kawę.
Zaprosił więc gestem do środka i ruszył przed nimi. W drodze do kuchni przykrył swoje ostatnie artykuły. Wciąż wierzył, że są tu wspólnie jedynie przypadkiem, a znają się – kto wie – może z dawnych lat. Lepiej było schować dowody na to, że A.W. i R.E., którymi to inicjałami podpisywał się w dwóch gazetach, to jedna i ta sama osoba.
Usiedli naprzeciw siebie, a Atanazy poczuł się jak na przesłuchaniu. Nie padło jednak ani jedno słowo. Niezręczną ciszę przerwało gwizdanie czajnika.
Dopiero wtedy, gdy pokój wypełnił się wonią świeżo zaparzonej kawy, rzecznik Partii Rewolucji zabrał głos. Drugi jegomość należał do konkurencyjnej Partii Konserwatywnej.
– Możliwe, że domyśla się pan powodów mojej – tu przerwał, skinął głową w stronę towarzysza i poprawił się – naszej wizyty. Zwyczajnie nie jesteśmy zadowoleni z usług, jakie pan świadczy na naszą rzecz.
– Dokładnie – wkroczył w zdanie drugi – poziom podsycania nienawiści, jaki pan ostatnio reprezentuje daleko wykracza poza normy, które są do przyjęcia przez nasze partie.
– Tak, a to nie sprzyja interesom ani naszym, ani naszych wyborców. Już teraz prawie rzucają się sobie do gardeł!
– Nie wiem, czy jest pan nieświadomy swoich działań i jest jedynie ofiarą swojej nadgorliwości, czy też zwyczajnie robi pan to naumyślnie, co byłoby naprawdę nie do pomyślenia…
Słowa wybrzmiewały w uszach felietonisty, obnażając długo negowaną prawdę. Przecież oni współpracują ze sobą, ściśle. Dlatego powierzyli zadanie oczerniania siebie nawzajem jednemu. Dlatego teraz siedzą wspólnie przy stole i popijają kawę. Pozostawało jeszcze niejasne przeczucie zagrożenia, któremu należało zaradzić.
– Proszę szanownych panów, rzeczywiście – przyznaję. Moje ostatnie szkice były może zbyt zapalczywe… ale sami panowie rozumieją… nawał pracy… obowiązki… Do tego sam zacząłem angażować się, może zbyt głęboko, w ten konflikt międzypartyjny! Wystarczy mi chwila odpoczynku, tydzień, dwa tygodnie wolnego i wrócę do formy, jakiej sobie panowie życzą ode mnie!
Wypowiedział te słowa może zbyt szybko, zbyt nerwowo, ale mogło to być wzięte równie dobrze za przejaw zmęczenia.
– Naturalnie, proszę się uspokoić – z uśmiechem odpowiedział pierwszy – zapewniam, że
w żadnym innym celu tu nie przyszliśmy.
– To prawda, martwiliśmy się tylko o pana. Cieszymy się, że jest pan świadomy swojego zmęczenia, bo i tak powzięliśmy zamiar doradzić panu przerwę. Ile tylko sobie pan życzy.
– A kiedy tylko dojdzie pan do siebie, proszę nas poinformować i wtedy wznowimy współpracę.
Jednomyślność i płynność z jaką wchodzili sobie w słowa rzecznicy przyprawiała Atanazego o gęsią skórkę. Przytaknął jednak, by jak najszybciej zakończyć tę wizytę.
Nie miała ona jednak trwać długo. Chwilę po tych słowach okazało się, że filiżanki gości są już opróżnione, a oni w cudowny sposób znaleźli się w holu gotowi do wyjścia, z kapeluszami i laskami w rękach. Razem wyglądali jak postaci z komediowego filmu przedwojennego. Daleko im było jednak do komizmu.
Atanazy został sam.
I pierwszy raz od bardzo dawna nie musiał przejmować się problemami związanymi z pisaniem dwustronnych felietonów. Nareszcie mógł nalać sobie kieliszek koniaku i zdrzemnąć w fotelu. Robić to, co chciał. Wciąż jednak nie dawało mu spokoju to dziwne ukłucie niepokoju, które zagnieździło się w nim w momencie, w którym otworzył drzwi…
Dochodziła godzina pierwsza trzydzieści siedem. Atanazego przebudził brzęk tłuczonego szkła. To kieliszek, z którym zasnął upadł bezwiednie na podłogę i roztrzaskał na drobne kawałeczki. „Całe szczęście to nie papieros” – pomyślał felietonista i pogwizdując zaczął zbierać szkło. Okiennice uderzały głośno, musiało solidnie wiać. Zbierało się na burzę. Jak zwykle
w takich chwilach, Atanazy rozsunął ciężkie kotary dla lepszego widoku na wyładowania elektryczne, które w tej okolicy były szczególnie dobrze widoczne.
Przesunął fotel bliżej okna, usiadł w nim i rozpoczął obserwację nieba, kołysząc się w przód i w tył, w przód i w tył, w przód i w tyyyył… obraz zniekształcił się i zamglił, a później była tylko ciemność.
Pobudka na podłodze nie należała z pewnością do najprzyjemniejszych. Wynagradzał ją nieco zapach ziemi po deszczu, który wypełniał pokój. Jego intensywność była wprost niepokojąca, pachniała zbytnią bliskością do świata zewnętrznego, a przecież oddzielała od niego felietonistę jeszcze warstwa ściany i okien.
I było tak, do wczoraj. Teraz w miejscu okna znajdowała się wielka wyrwa, a kawałki potłuczonego szkła walały się po całym pokoju. Fotel był roztrzaskany, tak jak większość sprzętu i mebli w pokoju. Atanazy nie mógł pojąć, co właściwie się stało. Jak to możliwe, że nie obudził się przy hałasie towarzyszącym niewątpliwie tej katastrofie? I wreszcie, łudził się, że nie był w nią zamieszany czynnik ludzki, a jedynie siły natury, które w czasie nawałnicy skoncentrowały się na jego domku. Przeczucie zagrożenia, które uaktywniło się dnia poprzedniego, pulsowało uporczywie z tyłu głowy sącząc szeptem prawdziwe kulisy zdarzeń…
Nie, to nie była kradzież. To zwykły akt destrukcji, który wymierzony był planowo i celowo przeciwko niemu. Tak, teraz był już tego pewien. Niesłusznie uśpił swoją czujność naiwną zapowiedzią urlopu od dwóch dżentelmenów, którzy jeszcze wczoraj pili z nim kawkę w pokoju gościnnym. Nie zamierzali dać mu wolnego, a nawet zwykłego spokoju.
Należało zadać sobie pytanie: jaki będzie ich następny krok, jeśli nastąpi? A właściwie to kiedy nastąpi… Nie było czasu na zastanawianie się. Atanazy dopuszczał możliwość urojenia, nawet obsesji – był przecież rzeczywiście przemęczony – ale nie zamierzał już dłużej ignorować niepokoju.
Poza tym lepiej narazić się na śmieszność niż przez powagę gryźć glebę.
Spakował się w walizkę, ubrał i zamówił taksówkę na dworzec kolejowy. Tam wsiadł do pierwszego pociągu, jaki zawitał na stację i dopiero po przejechaniu kilku kilometrów trasy uspokoił się na tyle, by zdjąć kapelusz, a walizkę odstawić na półkę bagażową.
Wyciągnął gazetę. Z naprzeciwka powitał go miły uśmiech współpasażera.
– Dzień dobry panu, dokąd pan jedzie?
To już chyba była paranoja. Nie miał najmniejszej ochoty odpowiedzieć na pytanie, odburknął więc tylko coś nieuprzejmego, co skutecznie zraziło tamtego do podjęcia kolejnej próby rozmowy. Zresztą i tak nie wiedział dokąd jedzie, nie zwrócił na to uwagi wskakując
w pośpiechu do pociągu.
Rozpoczął lekturę gazety.
„Dnia 23 czerwca bieżącego roku zaginął Atanazy Prowokiewicz, znany z rozlicznych artykułów prasowych, nieaktywny zawodowo od wielu lat. Przypuszczalną przyczyną zniknięcia mężczyzny jest choroba psychiczna, jaka dotknęła go w wyniku zbyt długiego przebywania w samotności. Każdy, ktokolwiek natrafi na ślad zaginionego, proszony jest o kontakt pod numerem…”
Do artykułu dołączone było zdjęcie. Zdjęcie nad wyraz aktualne i wykonane z ukrycia. Teraz już nie miał wątpliwości, że trwa pościg i partyjniacy nie dadzą mu tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Prędko schował gazetę, by nie wpadła w niepowołane ręce, a więc w ręce każdego pasażera w wagonie, w którym się właśnie znajdował. Rozejrzał się, czy nikt nie czyta właśnie ogłoszenia, ale wyglądało na to, że to był jedyny dostępny tutaj egzemplarz pisma.
Podróż przebiegała bez zastrzeżeń. Jedynie konduktor patrzył na niego podejrzliwie, ale spojrzenie owo mogło być wywołane pytaniem, jakie zadał Atanazy przy kupnie biletu, a które brzmiało:
„Dokąd właściwie jedzie ten pociąg?”
Na stacji kończącej bieg pociągu pomaszerował wprost do postoju taksówek, skąd przetransportował się do najbliższego hotelu.
Zameldował się pod fałszywym nazwiskiem, uznawszy, że należy zachować ostrożność. Poprosił boya o butelkę koniaku, którą miał przynieść do pokoju za obietnicę napiwku. Natychmiast po jej otrzymaniu zaryglował drzwi i dodatkowo zastawił je komodą. Pozorna przesada miała jednak sens. Nie było jeszcze późnego wieczoru, kiedy po raz pierwszy zapukano do drzwi jego pokoju. Nie odpowiedział. Miał wrażenie, że ktoś bardzo długo stał tam i oczekiwał aż wróci do pokoju, bądź też wyjdzie z niego.
Zmorzony długim czuwaniem zasnął wreszcie nad ranem. Zbudziło go pukanie do drzwi. Osoba będąca po drugiej stronie przedstawiła się jako policjant. Niewiele myśląc zgarnął walizkę i postanowił podjąć ucieczkę schodami przeciwpożarowymi. Przeczuwał, że ktoś w recepcji rozpoznał go i wezwał służby. Zbiegł czym prędzej na dół i nie czekając na transport skierował się w pierwszą lepszą boczną uliczkę, byle jak najszybciej oddalić się od hotelu.
Nie wiedząc, gdzie właściwie mógłby się podziać usiadł w najdalszym kącie kawiarni i zamówił śniadanie. Spożywszy je ruszył dalej. Powtarzał sobie, że pozostawanie w ruchu to podstawa przetrwania. Nie wiedział jednak na jak długo wystarczy mu sił. Ile mogli go ścigać? Odpowiedź nasuwała się jedna – do skutku.
W kolejnym hotelu zastosował podobne środki ostrożności, co poprzednim razem. Nocleg w nim miał jednak tę różnicę, że nikt nie niepokoił go wizytami. Spokojniejszy nieco, że choć na chwilę zmylił trop, wyspał się lepiej i na spokojnie przemyślał sprawę. Z samego rana wykonał swój plan – kolejny pociąg, ale już planowany, za granicę. To było jedyne rozwiązanie, ucieczka z kraju. Macki partyjniaków nie mogły sięgać aż tak daleko, by dopaść go wszędzie. Pierwszym krokiem było więc przekroczenie granicy, a następnie stopniowe oddalanie się od zagrożenia aż do całkowitego jego wyeliminowania. Wszystko szło gładko. Do tego stopnia, że nie dawało to spokoju Atanazemu. A jednak faktem było, że miarowo zbliża się do granicy. Rozsiadłszy się wygodniej w przedziale otworzył gazetę. Jego uwagę przykuł nagłówek:
„POSZUKIWANY ATANAZY PROWOKIEWICZ ZNALEZIONY MARTWY W HOTELU W X.”
Twarz Atanazego stężała, krew odpłynęła z niej niemal doszczętnie. Do artykułu opisującego domniemane przyczyny zgonu, notabene samobójstwa, dołączone było zdjęcie. Zdjęcie jego leżącego w łóżku, w hotelu, w którym spał jeszcze kilka godzin wcześniej. Jako bezpośrednią przyczynę śmierci wymieniono w piśmie toksyczną mieszankę medykamentów.
Ale przecież żył! A to oznaczało, że albo zaszła pomyłka i nie jego ścigali, albo też padł ofiarą gorzkiego żartu… nie, opcji było zdecydowanie więcej, ale nie wyśledził ich instynkt przetrwania felietonisty. Z niejasnym wciąż poczuciem wyobcowania względem rzeczywistości, który łatwo zepchnął na karb artykułu (któż by się nie przeląkł widząc swoje nazwisko w związku ze słowem „martwy”?), żywił głęboką nadzieję, że jeśli było to planowane, to twórcy tego przedsięwzięcia uznali, iż dostał już nauczkę.
Pogrążony w tych rozmyślaniach dotarł wreszcie do upragnionego celu. Przekroczył granice kraju. Przynajmniej teoretycznie nie groziło mu więc niebezpieczeństwo, niezależnie od intencji tego, kto go prześladował. W praktyce jednak wciąż musiał uciekać.
Prędko zostało mu to uniemożliwione. Ledwo przeszedł rutynową kontrolę osobistą, wartownicy schwycili go i zakuli. Ogłuszony uderzeniem upadł na ziemię. Ocknął się dopiero
w jakimś samochodzie, przypięty pasami do łóżka. Wyglądało to tak, jakby jechał ambulansem, ale nie było słychać syren. Prędko też świat pogrążył się z powrotem w nieprzebranej czerni.
…
Był dwudziesty siódmy dzień czerwca, kiedy Atanazy Prowokiewicz przebudził się w szpitalu psychiatrycznym w Y. Przypięty sztywno pasami do łóżka, nie mógł ruszyć skrępowanymi członkami choćby o cal. Usta miał zakneblowane, a biel pokoju biła po oczach.
W pokoju był ktoś jeszcze.
Rozległy się kroki. Na tle sufitu, po obu stronach łóżka ukazały się twarze. Uśmiechnięte wypowiedziały uprzejmym tonem:
– I na co to panu było, panie Prowokiewicz?
– No właśnie, na co to było panu, warto to tak?
Atanazy Prowokiewicz nie mógł zaś odpowiedzieć inaczej niż przerażeniem w oczach na widok dwóch rozbawionych mężczyzn.