Wyobraź sobie sporych rozmiarów dziewięciokąt foremny. Jego wnętrze jest wypełnione wodą, a głębokość nie została nigdy zmierzona. Woda jest z pozoru czysta, jednak z każdym centymetrem staje się coraz bardziej zgniłozielona i mętna. Pod jej powierzchnią przesuwają się co chwila cienie. Zdarza się, że większe pochłaniają te mniejsze i same rosną.
Na środku tego zbiornika znajduje się wysepka. Idealny kwadrat wystający nad poziom wody jedynie kilka centymetrów. Tuż przy brzegach wznoszą się oślepiająco białe mury. Świecą niczym księżyc, choć światła nigdy nie ma tu zbyt wiele. Budynek odstaje więc od otaczającej go ponurej nijakości i szarości. Niebo zamiast błękitu muśnięte jest fioletem. Szczególnie ciekawie wygląda ów fiolet w czasie burz, które często nawiedzają tę krainę.
Dom na wodzie jest zamieszkiwany przez staruszkę. Żyje w nim samotnie. Bywa jednak, że ją odwiedzam. W końcu to moja babcia.
Jak co roku zmierzaliśmy do niej z rodzeństwem. Do domu na wodzie wchodziliśmy jednak pojedynczo. Tak się jakoś poskładało, że nie przepadaliśmy za sobą. Babcia także nie żywiła zbytniej cierpliwości w obecności większej ilości osób.
Droga do domu wymagała przeprawy. W tej pomagały pomniejsze cienie, na których można było ustawić stopy. Przewóz wiązał się z dwoma zagrożeniami. Pierwszym z nich był błąd w wyborze cienia. Zbyt mały mógł nie utrzymać ciężaru i zatopić się razem z pasażerem. Ten nigdy niż nie wyłaniał się z topieli. Zbyt duży natomiast mógł wchłonąć jeźdźca, co często trwało dniami. Zmagania te i walka o przetrwanie zawsze jednak kończyła się w jeden sposób. Cień wygrywał i nasycony opadał na samo dno, gdzie odpoczywał wśród zbutwiałych drewnianych kłód.
Nie trudno więc domyślić się, że dom nie był nawiedzany zbyt często przez okolicznych. Był wręcz omijany i cieszył się złą sławą. Ludzie tutejsi nie różnili się od tych żyjących w innych częściach świata. Nieznane napawało ich lękiem i odrazą. Trzeba im jednak przyznać, że instynkt ten trzymał ich dotąd przy życiu.
Wiedziałem, że moja siostra wróciła już z wizyty. Nadeszła moja kolej. Stałem więc na brzegu wypatrując właściwego cienia. Od moich ostatnich odwiedzin przybyło tych dużych. Odniosłem wręcz wrażenie, że następnym razem przeprawa może okazać się niemożliwa. Woda i jej mieszkańcy przejmowali kontrolę nad otoczeniem. Zdawało mi się też, że poziom wody podniósł się nieznacznie, a na murach widać było zielonkawy osad. Coś, czego wcześniej nie można było uraczyć na śnieżnobiałych ścianach. Wszędzie tam, gdzie się znajdował można było zauważyć również delikatną sieć pajęczyn.
Wreszcie podpłynął cień, który oszacowałem jako godny zaufania. Postawiłem jedną stopę, nie odrywając jeszcze drugiej od stałego gruntu. To mógł być podstęp.
Cień nie zanurzył się jednak, zdecydowałem się więc w pełni przenieść ciężar swojego ciała. Poczułem znajome uczucie zasysania od spodu stóp. To cień usiłował żywić się na mnie, był jednak zbyt słaby. Zawsze jednak odrobina energii uciekała do wody. Może to dlatego jej poziom się podnosił. Energia musi znaleźć ujście, a ogromnych cieni było naprawdę sporo. Omijały nas, póki co szerokim łukiem. Nie mogłem jednak wykluczyć, że któryś z nich postanowi zaatakować mój środek transportu.
Po dłużącej się i z każdą chwilą bardziej nerwowej przeprawie dotarłem do skraju domu. Brama była otwarta, a drzwi uchylone. Wskoczyłem czym prędzej na brzeg, a cień czmychnął.
Od wejścia uderzył mnie inny niż zwykle zapach. Stęchłe powietrze wypełniło moje płuca, aż zawróciło mi w głowie. Wykonałem kilka kroków. Drzwi poruszyły się za mną ze zgrzytem i domknęły z cichym stuknięciem. Zrobiło się niemal całkiem ciemno. Wszystko otaczała jednak dziwna poświata, dzięki której doskonale widziałem dokąd zmierzam.
– Babciu?… – zadałem pytanie w drżącą przestrzeń. Przestrzeń nie dała odpowiedzi.
Ruszyłem więc dalej plątaniną korytarzy. Niegdyś za nimi przepadałem, teraz jednak budziły we mnie lęk. Wreszcie odnalazłem babcię. Stała w korytarzu i zakładała płaszcz.
– Gdzie idziesz, babciu? – zapytałem.
– Na zewnątrz, niedługo wrócę. – odparła babcia. Jej głos brzmiał inaczej niż zwykle.
– Mogę iść z Tobą? – kontynuowałem.
– Nie. – odparła beznamiętnie i dodała – Ty zajmiesz się moim jelonkiem.
Jakim jelonkiem? Moja babcia nie trzymała w domu zwierząt, a tym bardziej skąd miałby się tu wziąć jelonek? Stał jednak w rogu na wątłych nóżkach. Nim się spostrzegłem babcia wyszła i zakluczyła drzwi. Zostałem sam z – jak się wydawało – zagubionym zwierzątkiem.
Z perspektywy czasu wiem już, że to prawdopodobnie moje zagubienie było przyczyną takiego odbioru sytuacji. Z każdym krokiem stawianym w domu na wodzie doświadczałem coraz to dziwniejszych obrazów. Niektóre ściany były pokryte śliskim szlamem. W innych pomieszczeniach kwitła bujna zieleń, od której bił blask rozświetlając mrok pokoju. Wszystkie okna były szczelnie zasłonięte ciężkimi kotarami, których kolorów nie byłem w stanie dostrzec.
Dotarłem wreszcie do salonu, gdzie zapach wody był wyjątkowo silny i odurzający. Przy kanapie znajdowały się dwa cienie. Słyszałem też z tamtej strony miarowe kapanie. Jak się okazało to krople wody spadały do niewielkiej kałuży. Skąd ciekło? Przecież nad nami znajdowało się jeszcze jedno piętro.
Gdy zastanawiałem się nad tym fenomenem jelonek zniknął w ciemności korytarza. Korzystając z poświaty odnalazłem świecznik i rozpaliłem nabite na niego świece. Wtedy rozproszyłem wspomniane wcześniej cienie i oniemiałem.
Przy kanapie siedziały dwie humanoidalne istoty. Jedna z nich siedziała w kałuży, a z brody skapywały jej krople cuchnącej wody. Obok niej siedziała inna, zbudowana po części z ziemi, ze skał i roślin. Wodziła ona palcem po podłodze, na której powstawały wymyślne wzory. Zupełnie jakby tworzył makietę jakiegoś mikroświata.
Ten drugi odezwał się do mnie:
– Zapraszamy do nas. Pewnie też do babci? Dosłownie przed chwilą pożegnaliśmy twoją siostrę!
Jego głos brzmiał radośnie, a gdy wypowiadał słowa w jego oczach rozpaliły się ogniki. Drugi zabulgotał wskazując błoniastą dłonią taboret.
Usiadłem. Niezręczne milczenie przerwał ponownie drugi.
– Może się przedstawię. Nazywają mnie Ognikiem albo Twórcą Światów. Mój towarzysz to z Wodnik, Utopiciel. Jesteśmy znajomymi twojej babci.
Oczy rozżarzyły się jeszcze mocniej, gdy uścisnął moją dłoń. Poczułem pod palcami wilgotną ziemię porośniętą mchem. Środek jednak był twardy, zupełnie jakby pod miękką powłoką ciągnęły się grube korzenie i skały.
Rozważania na temat pochodzenia tej dziwnej znajomości przerwała sama babcia, stając w progu pokoju. Jej oczy były nieobecne, a ramionami zaciskała grubą, wilgotną księgę. Wyglądała na bardzo starą. Podeszła do mnie i skinieniem zasugerowała opuszczenie przydzielonego mi taboretu. Zlazłem więc z niego i usiadłem na podłodze. Babcia przesunęła taboret po skrzypiącej podłodze, po czym ustawiła na nim księgę. Jej okładkę pokrywały nieznane mi inskrypcje. Nigdy wcześniej nie widziałem też tej książki w domu.
– Babciu, o co tu chodzi? Kim są ci… ludzie? – wyksztusiłem wreszcie.
– To przyjaciele. Brakuje jeszcze jednej Przyjaciółki. Ale za chwilę ją przyzwiemy.
Ognik spojrzał na babcię znad świeżo utworzonej góry, której stoki pokrywały kwieciste łąki. Utopiec wpatrywał się w milczeniu w księgę.
Babcia natomiast klęknęła z cichym stęknięciem przed książką i zaczęła coś szeptać. Szept prędko zmienił się w mruczenie, by wzmocnić się i wybrzmiewać już w pełnej głośności.
– …zaszczyć nas swoją obecnością, Przyjaciółko. Bel’Sototh, Istoto o Dziewięciu Ramionach, przyzywamy Cię…
Początkowo nic się nie działo. Siedziałem tylko wpatrując się ze zdumieniem w babcię. Nie powinna mnie w sumie dziwić ta inkantacja. Dopiero co poznałem przecież te cudaczne istoty. W tym momencie księga rozbłysnęła. Światło zawirowało i przemieniło się w czerń połyskującą fioletem z czerwienią. Powstała czarna dziura zasysała poświatę z pokoju, a gdy pochłonęła ją już całą, kolor wiru zmienił się na lazur.
Z portalu wysunęła się pierwsza macka. Powoli, jakby badając teren dotykała powierzchnię okładki, by wysunąć się dalej. W ślad za nią wychynęła kolejna i kolejna.
Odbiegłem jak najdalej od centrum, wokół reszty owinęły się silne ramiona, których wciąż przybywało. Gdy z portalu wydobyło się dziewiąta kończyna usłyszałem zimny głos:
– Nie ma o co walczyć. Nie ma o co się spierać. Pozostaje się poddać biegowi zdarzeń.
Była to jednak ostatnia rzecz na jaką miałem ochotę. Chwyciłem świecznik i zamachnąłem się nim przypalając jedną z macek. Nie wywołałem jednak żadnej reakcji. Zmierzały do mnie już wszystkie, a ja z każdej strony byłem otoczony ścianą. To był mój koniec.
Macki rosły i rosły, osiągając rozmiary krakena. Rozpierały się w pokoju, aż wreszcie przebiły strop i zburzyły ściany. Gdy cały dom był już objęty mackami, Bel’Sototh jednym silnym ruchem zaciągnęła budynek do kipiącej topieli.
***
Zatonąłem wraz z białymi murami. Nieokiełznana siła ciągnęła mnie niczym kotwica na dno. Mijałem zbutwiałe bale i obrośnięte glonami skruszałe mury. Nie mogłem się bronić. Nie chciałem. Wypuściłem ostatni oddech z płuc i poddałem się woli Bel’Sototh.
Siedzę w ruinach Domu pod Wodą. Otaczają mnie cienie, które jak zawsze pochłaniają się wzajemnie. Czuję spokój. Bel’Sototh jest przy mnie.
Na moich kolanach spoczywa stara księga. Ruchem palca kreuję nowy świat. Kolejny świat, który moja Przyjaciółka przyjmie z otwartymi ramionami.