Niezmiennym elementem przełomu października i listopada jest Halloween. Cudnie skomercjalizowane święto, w czasie którego nieletni wyznawcy Szatana krążą od drzwi do drzwi szantażem wymuszając cukierki. A mogliby już przecież być myślami na cmentarzu, wspominając zmarłych w dedykowanym im dniu… Tylko, że to chyba nie do końca takie proste.

Prawdopodobnie to święto celtyckie, które można odszukać pod nazwą Samhain. Przejście w stan oczekiwania na nadejście zimy (Winter is coming) charakteryzowało się tym, że były to dni, w których zacierał się świat pomiędzy żywymi i umarłymi. Duchy mogły więc wędrować swobodnie w naszej krainie.

Problem w tym, że nie wszystkie duchy były dobre. W związku z tym trzeba było zadbać o odpowiednią ochronę, odstraszając te groźniejsze byty przebraniami, dekoracjami domu czy ogniem. Drążono nawet małe lampiony, do których wykonania mogła posłużyć na przykład rzepa. W tym czasie dynia nie była jeszcze znana w tej części świata.

I tak sobie działała ta jeszcze nie świecka tradycja, aż na jej miejsce zaproponowana została alternatywa. Alternatywa o tyle kusząca, że nierzadko uargumentowana groźbą użycia ognia i miecza. „Zostawcie w cholerę te pogańskie bzdury i weźcie się za czczenie prawdziwego święta zmarłych!”.

No dobra, to skąd sama nazwa Halloween? Znacie angielski… Piekło wygrywa!

A tak naprawdę to nie, bo pochodzi prawdopodobnie od skrócenia All Hallows’ Eve, czyli wigilii wszystkich świętych.*

I w ten łagodny sposób docieramy do miejsca w czasie i przestrzeni, w którym obchodzimy dzień Wszystkich Świętych. Docieramy też do przyczyny, choć nie jest ona jedyna, powstania tego bełkotu.

Otóż pogrążony w upojnym doom scrollingu na Instagramie natrafiłem na film, w którym pewna pani mówi, że jest chrześcijanką i obchodzi Halloween. A jak obchodzi? Szerokim łukiem oczywiście! No i spoko. Tylko, że później padają argumenty. Padają też komentarze.

Wśród argumentów pojawia się kontrastujące zestawienie kierowania się w stronę światła, a nie ciemności i w stronę życia, a nie śmierci. I tu mam zgrzyt, bo przecież w obu tych wydarzeniach chodzi w istocie o podobne rzeczy. W komentarzach natomiast pojawiają się – jak sądzę – zaangażowani wierni gotowi nieść kaganek oświecenia. Szerzą oni dobrą nowinę o tym, że Wszystkich Świętych to wspaniały dzień będący okazją do wspominania zmarłych. Tylko, że nie do końca, bo temu celowi służy 2 listopada, Dzień Zaduszny. 1 listopada dotyczy świętych, a więc mimo wszystko zaledwie garstki lokatorów cmentarzy.

To pokazuje, że coś się jednak socjalizmowi udaje. Udała się propaganda i ustanawianie nowych świąt w miejsce starych (ciekawe skąd mieli na to pomysł ci socjaliści, bo przecież chyba nie od Kościoła Katolickiego…). Jak widać próba wykorzenienia Wszystkich Świętych nazwą Święta Zmarłych jest wciąż żywe w powszechnym użytku. Pokazuje to również, że mimo wszystko fajnie wiedzieć w co się wierzy, jakie święta obchodzi i czego one właściwie dotyczą…

Dodajmy do tej mieszanki więcej elementów. Tak jak nie trzeba opowiadać się za jedną z dwóch partii politycznych, tak samo i tutaj, opcji jest więcej. Mamy przecież słowiańskie Dziady, a jeżeli dla kogoś są zbyt szare i potrzebują dodać kolorów, warto polecić wycieczkę do Meksyku na Dia de Muertos, wypadający – oho – 2 listopada, choć obchody zaczynają się już dzień wcześniej (w wigilię). Osobiście bym.

A jak co roku przypomina mi się hasło: „Wypijmy ZAduszki!” Choć to z pewnością nienajlepszy sposób świętowania, chyba że chcemy prędzej stać się obiektem kultu. No i w sumie w czasie Dziadów raczono zmarłych alkoholem, więc ta tradycja okazuje się w Polsce wiecznie żywa, choć pod inną nazwą – Akcją Znicz.

*Wigilia to „czuwanie”, termin pochodzi z łaciny. Oznacza dzień poprzedzający święto, tak samo jak sama Wigilia Bożego Narodzenia zasadniczo świętem nie jest – ot, taka uwaga skierowana do tych, którzy nie wiedzą, co obchodzą.

To był mój – dziadowy – offczy bełkot.