Jak to ładnie ujął pan Alan Watts (w moim luźnym tłumaczeniu): Osoba, która wciąż myśli nie ma o czym myśleć poza myślami. Traci więc kontakt z rzeczywistością i żyje w świecie iluzji. Mogłoby się wydawać, że czymś takim jest medytacja. Kiedy jednak przyjrzymy się jej bliżej okazuje się, że jest wprost odwrotnie.

Nie zmuszę się do napisania, że znam się na medytacji, choć praktykuję od 20 lat. Przez ten czas testowałem różne metody szukając tych, które działają dla mnie najlepiej. Przez wiele lat starałem się wyciszyć, uspokoić strumień myśli. Szczególnie na początku, gdy przeczytałem, że medytacja to myślenie o niczym. Ale tak się przecież nie da?

No właśnie. Stawiałem więc ścianę, która miała blokować każdą myśl, która tylko próbowała prześlizgnąć się między jej cegłami. Oczywiście było to skazane na porażkę i porażką się zwykle kończyło. Nawet gdy udawało mi się utrzymać myśli z dala od centrum, po zakończeniu albo blisko końca tama puszczała, a prawdziwa powódź neuronów rozlewała się po mózgu. Każda zahamowana myśl dochodziła wreszcie do głosu przy kakofonicznym akompaniamencie pozostałych chórzystów. Wszystko w jednym momencie.

Kolejnym etapem było przeniesienie skupienia na wnętrze, obserwację krążenia krwi i powietrza, wsłuchiwanie się w dźwięki organizmu. Gdzie były wtedy myśli? W tle. Krążyły sobie swobodnie przepływając, jednak na żadnej nie skupiałem uwagi. Były jedynie kolejnym elementem podlegającym obserwacji, ale pozbawionym priorytetu.

Za każdym razem początek był przesączony treścią – myśli przelewały się jak wzburzona rzeka wylewa się poza koryto, by po chwili uspokajać się i wracać do normalnego nurtu. Wyciszałem się i wstawałem, to był koniec sesji.

Kiedy już opanowałem tę część, uległem pokusie rozciągania czasu, który spędzam w tym stanie wyciszenia. Kontrolowałem więc czas, a konkretniej początek i koniec. Jak długo dam radę? Czy jestem w stanie przesiedzieć tak kolejne dziesięć minut?

Medytacja przeszła więc do etapu wyczynowego. To dość spore wyolbrzymienie, ale jednak czas spędzony na medytacji nabrał znaczenia. Niezależnie od tego co najważniejsze, czyli uzyskania stanu równowagi, jeżeli pojawił się on już po siedmiu minutach, nie dawał takiej satysfakcji, z którą wiązało się minut trzydzieści. Bez sensu. Kompletnie.

Dopiero ostatnio, co aż wstyd mi przyznać, sięgnąłem po odwrotne rozwiązanie. Ustawiłem minutnik na dziesięć minut. Pozbyłem się więc pokusy zerknięcia na zegar w celu pomiaru, miałem też ustalony konkretny cel. Cel, którego nie przekraczam. Wiązał się oczywiście z ryzykiem niedopełnienia stanu równowagi, ale chyba nie o to już w tym momencie chodziło.

Usadowiony z jasnym przeświadczeniem, że oto na dziesięć minut zostaję sam ze sobą i niech się dzieje co chce nabrałem nowej, odświeżającej perspektywy. Przede wszystkim pierwsza sesja trwała trzy minuty, a przynajmniej tak mi się wydawało. Pozwoliłem przepływać myślom zgodnie z ich ścieżką, wyłapując te, które szczególnie łaknęły uwagi. Po zakończeniu medytacji byłem w stanie przypomnieć sobie jedynie trzy z nich, choć jestem przekonany, że było ich znacznie więcej. Moje dziesięć minut się skończyło. Czas wstawać.

Ale na tym nie koniec, bo w kolejnych sesjach pojawiło się też inne odczucie. Kiedy uczepiłem się jednej myśli, jak na przykład opisania tu moich doświadczeń, każda komórka rwała się, by wstać i zrealizować ten zamysł. Solidna dawka motywacji… Wymagało to walki, aby jednak dotrwać do końca i każdą z założonych sekund przeżyć sam ze sobą – a to przecież trudne zadanie…

Ta nowa jakość zdecydowanie zachęca mnie do dalszego zgłębiania tematu. Zatrzymam się więc pewnie czas jakiś przy tej formie medytacji. Pominąłem w tym wpisie inne próby, jak choćby mindfulness (w tym mindfulness po polsku) i niezmiennego faworyta trenującego świadomość, że nie jest się głównym bohaterem w historii zwanej życiem. O nim pewnie jeszcze coś naskrobię.

A zakończę innymi słowami pana Alana, tym razem już bez tłumaczenia. Przecież takie są czasy, że każdy może skorzystać z AI: Most of us would have rather money than tangible wealth, and a great occasion is somehow spoiled for us unless photographed, and to read about it the next day in the newspaper is oddly more fun for us than the original event. This is a disaster, for as a result of confusing the real world of nature with mere science, we are destroying nature. We are so tied up in our minds that we’ve lost our senses. Time to wake up. What is reality? Obviously, no one can say because it isn’t words. It isn’t material, that’s just an idea. Reality is.

To był mój – medytacyjny – offczy bełkot.